Tikal – Peten – Gwatemala
Gdy trafiasz do Gwatemali, nie ma szans abyś odmówił sobie wycieczki do Tikal. Najważniejszego stanowiska kultury Majów na terenie tego państwa i chyba całego regionu. Tym bardziej, gdy jesteś archeologiem.
TIKAL – MAFIA TRANSPORTOWA I DON COYOTE:
Dotarcie na stanowisko jest proste. Zaraz po przyjeździe do malowniczo położonego na środku jeziora miasteczka Flores, zaatakuje Cię szef tutejszej mafii. Osławiony Don Coyote z charakterystyczną szramą na prawej części twarzy. Taki filmowy człowiek z blizną. 🙂 Wszędzie w internecie czytaliśmy, aby na niego uważać, że to oszust, naciągacz i cwaniak, który inkasuje pieniądze i nie wywiązuje się z umów. Jest jednak nietykalny w regionie. Wyobraźcie sobie nasze przerażenie, gdy do naszego autobusu z Guatemala City, kilka kilometrów przed rogatkami San Benito, wsiada właśnie On. I od razu namawia na wycieczkę. Postanowiliśmy mu odmówić, pomni ostrzeżeń od innych podróżników. Ale czynimy to bardzo taktownie – jak na nas. Na całe szczęście.
Gdy trafiamy do zajezdni autobusowej, która jest zwykłą szerszą ulicą, zaczynamy szukać jakiegoś człowieka, który następnego dnia z rana, albo jeszcze dziś zgodzi się zabrać nas do Tikal. Oczywiście po rozsądnej cenie. Jednak Pan Kojot (oczywiście to jego ksywa internetowa – czasem nie zwracajcie się tak do niego), podchodzi do okolicznych taksiarzy, coś im mówi i odchodzi. Ja już wiem, że żaden z nich nie zgodzi się na pracę dla nas bez jego zgody. Ale próbujemy. Trochę nam to zajęło, udawaliśmy totalne wyluzowanie. Ja fraternizowałem się z taksiarzami, popalając papierosy. Mieliśmy jeden mały atut. I zamierzaliśmy go wykorzystać.
Byliśmy jedynymi turystami, którzy tego ranka pojawili się we Flores. Więc jeśli chcieli coś zarobić, musieli (powinni) obniżyć nam cenę transportu. Tym bardziej, że mieliśmy w planach dostać się również do Yaxha i do Belize City z ich pomocą. Po namyśle, po jakimś czasie podszedł do nas Don Coyote i zaproponował nową cenę za dojazd do Belize City i cenę za dowóz i odebranie ze stanowiska Tikal. Najciekawsze, że były to ceny niższe, niż nastawialiśmy się po internetowym reasaerch’u. I uprzedzając fakty, ze wszystkich umów Don Coyote wywiązał się w pełni. I dodatkowo był nad wyraz uprzejmy. Czy to zasługa wspomnianej 'złej prasy', czy może faktu, że to był środek nie sezonu i nie miał klientów? Nie wiem. W każdym razie my nie mieliśmy problemów z tutejszym szefem mafii transportowej Panem Kojotem. 🙂
Miasteczko Flores jest położone na wyspie na środku Jeziora Petén Itzá. Niestety, w porze deszczowej często bywa zalewane przez otaczające je wody. Więc nie stanowi ani wymarzonego miejsca do wypoczynku, ani najzdrowszego, ze względu na wszechobecne komary. Dlatego wrzuciliśmy nasze bagaże do hotelu dla (i prowadzonego przez) archeologów, szybko się przebraliśmy i pomimo całonocnej podróży z prostej udaliśmy się do osławionego miasta Tikal.
Droga wynajętym minibusem trwała jakiś czas, gdyż stanowisko znajduje się w środku lasu deszczowego. Otoczenie właśnie jakże odmienne od np. wgryzającego się miasta Giza w Wielkie Piramidy, czy w pełni wykarczowanego placu wokół Angkor Wat, jest jednym z walorów podnoszących rangę Tikal. Dzika przyroda, dźwięk dżungli i ruiny dawnego miasta. I my. Takie miejsca kochamy najbardziej.
W końcu wylegliśmy z samochodu, ustaliliśmy miejsce i godzinę spotkania z naszym kierowcą i ruszyliśmy na zwiedzanie.

Mamy zwyczaj najatrakcyjniejsze miejsca zostawiać na koniec. Więc nie udaliśmy się prosto do pocztówkowej Piramidy Wielkiego Jaguara (Świątynia I), tylko odbiliśmy w lewo do nie do końca odkopanego jeszcze kompleksu Świątyni Inskrypcji (Świątynia VI).

Ścieżka jest oczywiście uczęszczana, jednak ma się poczucie obcowania z dzika naturą. Spotykamy różne zwierzęta.

Spotykamy zarówno ptaki i niewielkie ssaki, jak i małpy, a podobno w tej okolicy można natrafić nawet na jaguary. Jednak my nie mieliśmy tyle szczęścia, jedynie raz nam się zdawało, że słyszymy jakiś odległy ryk.
Jednak czy był to jaguar, czy jedynie dźwięk ‚paszczowy’ jakiejś małpiatki, nie wiemy do dziś.
Kolejny przystanek naszej włóczęgi znajdujący się na alei Mendeza to Pałac Acanadaluras, który nie robi porażającego wrażenia, jednak fakt, że eksplorujemy cały kompleks sami, dodaje mu nieco magii.
Od wejścia do Tikal, aż do głównego Wielkiego Placu, nie spotkaliśmy nikogo.
Obecność kilku osób na Wielkim Placu jest dla nas absolutnie niedostrzegalna, gdyż samo 'serce Tikal' robi niepowtarzalne wrażenie.
Jego monumentalność, idealne piękno proporcji oraz fakt, że oboje od dzieciństwa marzyliśmy, aby się tu znaleźć – skłania nas do rozbicia się tu na chwilę. Czas na piknik. Tym bardziej, że spotkaliśmy chłopaka sprzedającego Coca-Colę z przenośnej chłodziarki. Oczywiste, że żąda za nią horrendalnej jak na Gwatemalę kwoty 17 quetzali (2$), ale decydujemy się bez wahania.

Upał i wilgotność lasu deszczowego jest wykańczający. Siadamy w cieniu, psikamy się repelentami, aby nie dać się malarycznym komarom. Przez to śmierdzimy DEET-em, a wszystkie słabe barwniki z butelki coli i zafoliowanego pieczywa rozpuszczają się nam w dłoniach. Teraz czas na obiad. Wyciągam z plecaka najważniejszy element lunchu.
Słoik Nutelli, jeszcze z Polski. I to była Nutella w najlepszej konsystencji, jaką pamietam. Ciepła, płynna, ale jednocześnie jeszcze nie rozwarstwiona. Ech, do dziś wspominam te kanapeczki z uśmiechem.

Włócząc się po Wielkim Placu, Akropolach Północnym i Centralnym robimy wszystko, aby zrobić najlepsze zdjęcia Świątyń I i II.
Następnie kierujemy się ku Świątyni nr IV tzw. Świątyni Dwugłowego Węża.
To właśnie z niej nakręcono scenę przylotu Sokoła Millenium do tajnej bazy rebeliantów w Gwiezdnych Wojnach. Sam widok jest oszałamiający. Rozciąga się na cały region Petén. Spędzamy tu kilkadziesiąt minut, gapiąc się bez słowa przed siebie.

Kolejny etap to kolejne Świątynie V, IV i III.
Robią monumentalne wrażenie.
Szczególnie piramida Mundo Perdido – usytuowana samotnie na granicy lasu deszczowego.

Po drodze spotyka się wszechobecne małpy i masę pstrokatych ptaków.
Jednak symbolu Gwatemali – świętego ptaka kwezala herbowego, nie udaje nam się dostrzec. Zresztą nie mamy pewności, czy występuje obecnie na tych terenach.
Jedynie zdjęcia są w stanie pokazać pełen urok prawie opuszczonego Tikal. Oczywiście to zasługa listopadowej pory deszczowej, w trakcie której odradza się wycieczki do Gwatemali. My jednak mieliśmy szczęście i nie padało. Jeszcze.

Powoli zaczyna się ściemniać, jeszcze ostatkiem sił trafiamy do Grupy H, najdalszego miejsca w tym kompleksie.

Prawie w ciemności zaczynamy wracać na parking, na którym miał czekać nasz kierowca.
Jednak gdy maszerując aleją Malera ponownie dochodzimy do Wielkiego Placu, półmrok znika. Był on jedynie wynikiem gęstej roślinności otaczającej północną część Tikal.
Wracamy oczywiście jeszcze obok Świątyń I i II.

Wiele osób zostaje w Tikal na zachód słońca. Jednak my nie mamy siły po całonocnej przejażdżce autobusem znad Jeziora Atitlan i całym dniu na nogach.
Zresztą, jak się okazało w trakcie drogi powrotnej, pora deszczowa jednak pokazała swoje oblicze niezwykle intensywnymi opadami z burzą, które zalały wiele hoteli na wyspie Flores. Spędzenie więc zmierzchu na śliskich kamieniach Tikal, w deszczu, nie należałoby do najmilszych.

Jedna myśl w temacie “Tikal – cudowna włóczęga archeologa”